Co nowego

Gdynianin w drodze po Koronę Ziemi

Niedawno wrócił ze zwycięskiej ekspedycji na Masyw Vinsona na Antarktydzie, a już planuje kolejną ekstremalną wyprawę. Krzysztofa Sabisza od tytułu zdobywcy Korony Ziemi i pierwszego gdynianina, który będzie się mógł nim poszczycić, dzieli ostatni, dziewiąty i najwyższy szczyt na świecie - Mount Everest. Sukcesu i szczęśliwego powrotu życzył podróżnikowi prezydent Gdyni Wojciech Szczurek.

Krzysztof Sabisz podczas spotkania z Wojciechem Szczurkiem, fot. Sebastian Drausal


Przy okazji spotkania z prezydentem Gdyni i przedstawicielami trójmiejskich mediów, udało się nam zamienić z panem Krzysztofem kilka zdań. Zachęcamy do przeczytania rozmowy.

Do zdobycia Korony Ziemi pozostał Panu ostatni szczyt, ale czy mógłby Pan opowiedzieć, jak zaczęła się ta przygoda z górami?

Przygoda z górami zaczęła się dość niespodziewanie. Do kolegi Zbyszka, który zresztą tak ja, jest gdynianinem i wcześniej ode mnie chodził po górach, zadzwoniła koleżanka z Australii. Zaproponowała mu zdobycie najwyższego szczytu Afryki - Kilimandżaro (5895 m. n.p.m). Pomysł pojawił się dość znienacka i chociaż nie miałem doświadczenia górskiego, postanowiłem dołączyć do wycieczki. Zbyszek znalazł agencję, która miała przygotowany program i ruszyliśmy w góry.

Takie były początki. Skąd jednak pomysł na tak wymagające przedsięwzięcie, jakim jest zdobycie Korony Ziemi?

Pomysł na zdobycie Korony Ziemi przyszedł, kiedy zdobyłem najwyższy szczyt Ameryki Południowej, czyli Aconcaguę (6962 m n.p.m.), jednak podszedłem do niego swobodnie. Dopiero po zdobyciu najwyższego szczytu Antarktydy - Masywu Vinsona (4892 m. n.p.m) dotarło do mnie, że do końca projektu 7 SUMMITS GDYNIA pozostała tylko i aż, góra gór, Mount Everest (8848 m. n.p.m.).

Cofnijmy się jeszcze do Pana pierwszej wyprawy wysokogórskiej.

Pierwsza wyprawa w wysokie góry była dla mnie nowością, w każdym tego słowa znaczeniu. Szybko nauczyłem się szacunku do gór i zrozumiałem, że to one tak naprawdę rozdają karty i decydują o naszym wejściu. Mimo że szczyt Kilimandżaro nie był ciężki technicznie, to miał swoją wysokość (5895 m. n.p.m.). Zbyt szybkie wejście wywołało początki choroby wysokościowej. Na szczęście udało się zdobyć wierzchołek, a to, że było ciężko, sprawiło, że przygoda mi się spodobała.

Krzysztof Sabisz na tle Lodowca Unii na Antarktydzie

Skoro o trudnościach mowa, czy jakaś sytuacja, z którą musiał się Pan zmierzyć, szczególnie zapadła Panu w pamięć?

Każda wyprawa na swój sposób jest trudna ale szczególnie zapamiętałem dwie. Na Aconcaguadze na zawał serca umarł rodak, a ja widziałem jego ciało, co dość mocno zapadło mi w pamięć. Na Denali (Alaska - 6190 m n.p.m.) natomiast, aby zdobyć szczyt, musiałem się trochę namęczyć. Mieliśmy tam załamanie pogodowe i przed samym atakiem szczytowym na tydzień czasu utknęliśmy w najwyżej bazie - High Campie. Kończyło nam się jedzenie, więc żywiliśmy się samymi resztkami. W efekcie po wyprawie ważyłem 14 kg. mniej. Miałem jeszcze przygodę z rakami, które mi się rozwaliły i dwukrotnie, na skutek odpięcia raka, zjechałem w dół i trochę się poturbowałem.

Jak zatem, nauczony różnymi doświadczeniami, przygotowuje się Pan do wypraw?

Czas, jaki potrzebny jest aby, dobrze przygotować się do tego typu wycieczek, zależy od naszej codziennej aktywności. Ja ćwiczę 4-5 dni w tygodniu przez cały rok i tak już od kilku lat. Przed każdym wyjazdem górskim zwiększam treningi do 8-10 tygodniowo oraz robię tzw. treningi obwodowe, wytrzymałościowe i dokładam do tego jeszcze bieganie.

Wytrzymałości fizycznej musi towarzyszyć siła psychiczna. Jakie myśli i uczucia towarzyszą Panu podczas wspinania?

Myśli się dosłownie o wszystkim, ale im dłużej trwa wyprawa, tym bardziej potrafię zresetować mózg i skupiam się tylko na górach. Staram się nie myśleć o tym, co się dzieje na nizinie. Nawet dzwonię sporadycznie. A jak zadzwonię, to tylko z informacją, że żyję i jest wszystko ok albo że udało mi się zdobyć szczyt.

Nie sposób zatem nie spytać, jak na Pana podróże reagują znajomi?

Każdy patrzy na to na swój sposób. Jednym to imponuje, a drudzy mówią, że nawet jakby im zapłacili, to i tak by nie pojechali.

Skoro mowa o imponowaniu, czy któryś z podróżników, alpinistów szczególnie Pana inspiruje?

Na pewno inspiruje mnie Jurek Kukuczka. Czasy, w których zdobywał Koronę Himalajów, były okresem głębokiej komuny w Polsce. W kraju było ciężko dosłownie o wszystko, nie mówiąc już o sprzęcie wspinaczkowym. Kukuczka używał prostego sprzętu górskiego, jeśli go nie miał, szukał zamienników. Np. dziś mamy gogle z filtrem, które chronią nas przed słońcem, a on używał maski spawalniczej. Trudności dotyczyły także paszportu, który otrzymywali tylko nieliczni lub osoby współpracujące z MO lub ze służbami. Kiedy już się udało go otrzymać, wyjazd za granicę (także na wyprawę górską) oznaczał pozostanie na stałe w tamtym kraju. Jeżeli tak się stało, to później trzeba było myśleć, jak ściągnąć do siebie rodzinę. Tak było w przypadku większości uczestników wyprawy na szczyt McKinley (obecnie Denali) na Alasce, którzy zdecydowali się zostać w Ameryce. Jurek wrócił. Cenię go właśnie za tę miłość do ojczyzny.

Krzysztof Sabisz na szczycie McKinley (Denali) na Alasce

Każdy podróżnik ze swoich wypraw przywozi nie tylko wspomnienia, ale także ciekawe anegdoty. Czy mógłby się Pan jakąś podzielić?

Na pewno wyjątkową wyprawą była podróż na najwyższy szczyt Oceni w Nowej Gwinei - Piramidę Carstensza (4884 m. n.p.m.). Aby dostać się do gór, trzeba przejść najpierw przez 3 wioski, gdzie żyją uzbrojeni w broń partyzanci i tubylcy z łukami i maczetami, którzy żądają zapłaty (dotyczy to każdej wioski). Dodatkowo do przebycia jest dżungla, w której jeszcze można spotkać kanibali. Co prawda ostatni przypadek kanibalizmu zanotowano chyba w 2009 roku, ale sama świadomość, że w ogóle coś takiego miało miejsce, daje do myślenia. Kilkudniowy trekking przez dżunglę dotychczas był moim najpiękniejszym trekkingiem. Na zejściu jednak, w ostatniej wiosce, gdzie się zatrzymałem i zdrzemnąłem, ukradli mi buty. Śmiać mi się chciało, bo jak popatrzyłem na miejscowych, to zastanawiałem się, po co im buty, gdy ich jedynym nakryciem była koteka i to zamiast majtek. Ponadto średnia wzrostu mieszkańców to ok. 160 cm, a ja mam 197 cm, także rozmiar stopy jest trochę inny. Musiałem zatem zorganizować sobie jakieś obuwie, aby wydostać się z wioski, ale sklepów tam nie było. Podszedłem więc pod jakiś meczet i założyłem pierwsze lepsze japonki zrobione z butelki plastikowej, które były za małe o minimum 4 rozmiary i poszedłem dalej.

Wróćmy zatem do nadchodzących wyzwań. Przed Panem ostatni szczyt do zdobycia - Mount Everest. Czego się Pan najbardziej obawia?

Obawiam się tylko pogody, bo ambicji i woli walki na pewno mi nie zabraknie.

Kiedy planuje Pan wyprawę na górę gór?

Na wyprawę na Everest planuję wyruszyć na początku kwietnia, czyli za dwa miesiące. Wyprawa trwa ok. 70 dni z przelotami, a sama wspinaczka 63 dni. Okres, w którym planowane jest zdobycie góry to 15-23 maja. Obawiam się jednak, że w tych dniach nie będzie dobrej pogody.

Jak już zdobędzie Pan ostatni szczyt, co dalej?

Jeżeli uda mi się zdobyć Koronę Ziemi, to mam już plan, ale to trochę za szybko, aby o tym mówić. Najpierw skończmy jedno a później porozmawiamy o drugim, bo podkreślam, że ja jadę spróbować zdobyć Everest. Ale czy się uda, czas pokaże...

Czy ma Pan jakieś rady dla osób, które chcą rozpocząć swoją przygodę z wysokimi górami?

Moja rada jest taka żebyśmy pamiętali, że nie musimy wejść na szczyt za wszelką cenę. Góra nie zając - nie ucieknie. Zawsze możemy na nią wrócić. Wyprawa w góry to nie gra komputerowa, tam nie mamy trzech żyć.

Rozmawiała: Agnieszka Wołowicz

  • ikonaOpublikowano: 10.02.2017 00:00
  • ikona

    Autor: Michał Kowalski (2011)

ikona

Najnowsze