Społeczeństwo

Ruta Polaca na Fitz Roya. "Najważniejsza była dla nas przygoda z górą"

Od lewej: Michał Kochańczyk i Wiesław Burzyński

Od lewej: Michał Kochańczyk i Wiesław Burzyński

40 lat temu jako pierwsi Polacy stanęli na szczycie Fitz Roya, wytyczając nową drogę, która od tej pory nazywana jest Ruta Polaca. - Najważniejsza była dla nas przygoda z górą – powiedział nam Wiesław Burzyński, jeden z uczestników wyprawy, który razem z Michałem Kochańczykiem podczas 26. Kolosów Ogólnopolskich Spotkań Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów odebrał Nagrodę Specjalną upamiętniającą ich wyczyn.


Fitz Roy jest znakiem rozpoznawczym patagońskich Andów. Choć wydaje się, że w porównaniu z Koroną Ziemi, nie jest aż tak wysoki, bo wznosi się na 3405 m n.p.m., to jednak jest to bardzo trudny szczyt wspinaczkowy. 40 lat temu zdobyło go pięciu Polaków: Piotr Lutyński, Wiesław Burzyński, Mirosław Falco Dąsal, Michał Kochańczyk i Jacek Kozaczkiewicz. Polacy weszli na szczyt dziewiczą drogą, która od tej pory nazywana jest Ruta Polaca.  


Cudowny klimat conradowskiej wędrówki


Zanim jednak stanęli na szczycie musieli dotrzeć do Patagonii. - Większość ekipy poleciała samolotem do Buenos Aires a ja wraz z bagażem, który zmieścił się w ośmiu beczkach popłynąłem statkiem handlowym – opowiada Wiesław Burzyński. – Podczas rejsu mogłem poczuć cudowny klimat conradowskiej wędrówki. Po drodze statek zawinął do portów w Hamburgu i w Bremie w Niemczech, później do Rotterdamu, a potem przez kolejne dwa tygodnie płynęliśmy przez Atlantyk, po czym zawinęliśmy do maleńkiego brazylijskiego portu Angra Dos Rejs, w którym unosił się zapach limonki. Dodaje się ją do brazylijskiej wódki – tłumaczy pan Wiesław. - Ten zapach do dziś kojarzy mu się z Brazylią. – Ale po drodze mieliśmy jeszcze bardziej atrakcyjne porty, jak np. Rio de Janeiro czy słynną z wypalania kawy – miejscowość Santos. Wszyscy schodzili do portu i kupowali kawę, oprócz mnie, bo wiedziałem, że przede mną było jeszcze kilka miesięcy wędrówki więc to byłby zbędny balast – opowiadał.   
- Czego to się dowiaduję po czterdziestu latach – żartował Michał Kochańczyk. 

Fitz Roy jest znakiem rozpoznawczym patagońskich Andów
fot. Michał Kochańczyk

– Wyjechałem w listopadzie z zapyziałej pogodowo i politycznie Polski, bo przecież w naszym kraju wciąż obowiązywał stan wojenny i po pięciu tygodniach rejsu znalazłem się w zupełnie innym świecie, pełnym kolorów i życia – relacjonuje Burzyński. - Gdy wyszedłem z klatki kajutowej, wsiadłem do samochodu Lutka Sadowskiego, który ugościł całą naszą ekipę po królewsku. Pędził avenidami, swobodnie wymijając rozpędzone auta, do tego podczas rozmowy z nami, co chwila wyciągał z kieszonki piersiówkę i popijał wódkę. To był dla mnie szok – uśmiecha się pan Wiesław na to wspomnienie. 

Korkotrampki i swetry wydziergane przez dziewczyny

 
Polacy byli wprawdzie doświadczonymi wspinaczami, ale ich wyposażenie było dość siermiężne. - Przyjechaliśmy w swetrach wydzierganych  przez nasze dziewczyny, samorobnych śpiworach czy szytych własnym sumptem kurtkach – wspomina Michał Kochańczyk. 
– To były tzw. domoróbki. Jeden z czekanów zyskał nazwę Kazia Mordercy, dlatego że istniało prawdopodobieństwo, że albo pęknie albo się wygnie. Te nasze troszkę sarkastyczne uwagi oddawały stan rzeczy, w jakich się wspinaliśmy. Dość powiedzieć, że zamiast butów wspinaczkowych musiały nam wystarczyć piłkarskie korkotrampki – dodaje pan Wiesław. 
Jednak jak się później okazało, innej ekipie z Włoch mimo świetnego wyposażenia nie udało się zdobyć Fitz Roya. – Po prostu się pokłócili – tłumaczy pan Michał. – Dostaliśmy od nich legginsy i dwa nowe młotki. Pewnie zrobiło im się nas żal, więc podzielili się z nami swoim sprzętem – dodaje. 

Podczas polskiej wyprawy też dochodziło do spięć, bo jak mówią moi rozmówcy „każdy miał swoje ambicje sportowe i każdy chciał w jak najszybszym tempie osiągnąć cel”, ale wszyscy wrócili w zgodzie i do tej pory utrzymują relacje. 
To między innymi zasługa kierownika wyprawy Piotra Lutyńskiego, który dobierając ekipę kierował się nie tylko umiejętnościami wspinaczkowymi, ale również brał pod uwagę ich charakter. Każdy więc z członków wyprawy miał już znaczne doświadczenie alpinistyczne, ale też ugodowy, bezkonfliktowy charakter. 

Partnerem Wiesława Burzyńskiego był Mirosław Falco Dąsal – motor wyprawy, o wielkich umiejętnościach i ambicjach, drugi zespół tworzył Jacek Kozaczkiewicz i Piotr Lutyński, natomiast pan Michał opiekował się całą ekipą. - Był doskonałym transportowcem i kucharzem – wtrąca pan Wiesław. 

- Moja rola polegała na tym, żeby zespół był wypoczęty. Wstawałem godzinę wcześniej, gotowałem śniadanie, podawałem im jedzenie "do łóżka", a potem wszystko suszyłem. Przez to, że byłem w ścianie, mogłem zbierać wodę, która płynęła w ciągu dnia więc zaoszczędziliśmy na gazie. Zastępowałem też kolegów, gdy gorzej się poczuli – dodał Kochańczyk.

Nie ma koni w Patagonii


- Dzięki pomocy Lutka Sadowskiego ekipie udało się pozyskać znaczne ulgi na transport sprzętu do Rio Gallegos i stamtąd wynajętym samochodem po wertepach ruszyliśmy do Calafate, które można porównać do polskiego Zakopanego. Czterdzieści lat temu to było malutkie miasteczko, teraz bardzo się rozrosło – zauważa pan Wiesław. 

Wtedy nie było asfaltowej drogi pod Fitz Roya. Z Calafate musieli ruszyć wynajętym samochodem, aż do Hacjendy pod Fitz Roya, a stamtąd dalej w stronę bazy konikami lub pieszo. – Okazało się, że niemal wszystkie konie zostały już wypożyczone. Hasłem więc naszej wyprawy było: "Nie ma koni w Patagonii" – żartuje pan Michał.
 
Cóż było robić? Polacy najpierw na własnych plecach transportowali bagaż, by po kilku dniach czekania na konie, dostarczyć większość bagażu na grzbietach końskich. - Bazę założyliśmy w ruinie starego szałasu misjonarza. Ale chata nie miała dachu, rozbiliśmy więc namiot w środku, żeby nie zabudowywać go daszkiem i w ten sposób pomieszkiwaliśmy w tych spartańskich warunkach – relacjonuje pan Wiesław. – Duch misjonarza czuwał chyba nad nami przez cały okres trwania wyprawy – dodaje. 

Polscy wspinacze na szczycie Fitz Roya. Od lewej: Mirosław Falco Dąsal, Michał Kochańczyk, Wiesław Burzyński, Piotr Lutyński i Jacek Kozaczkiewicz
Polscy wspinacze na szczycie Fitz Roya. Od lewej: Mirosław Falco Dąsal, Michał Kochańczyk, Wiesław Burzyński, Piotr Lutyński i Jacek Kozaczkiewicz
Stamtąd Polacy wyruszyli w dalszą drogę. - Najpierw przez zielone chaszcze borówki, czyli tak zwanej brusznicy. W Patagonii była wiosna, więc na dolnych partiach wspinaliśmy się wśród bujnej roślinności. I tak idąc coraz wyżej mijaliśmy hale trawiaste aż do tak zwanej Przełęczy Quadro. Po jej przekroczeniu wchodziło się już w zupełnie inny świat. Żegnaj wiosno, witaj zimo. Witajcie wysokogórskie klimaty – relacjonuje pan Wiesław.  

Fitz Roy przyciąga

4 grudnia rozpoczęli podejście ku ścianie. "Wory ciężkie jak cholera, po 20-25 kg na osobę, ale transport to transport. Najpierw ścieżką wśród borówek, potem kamieniami, na koniec stromym polem śnieżnym na Paso del Cuadrado. I ten widok – tak tu wszędzie blisko, strzeliste wieże, bastiony i ON – Chalten, czyli Cerro Fitz Roy. Tyle już sztampy, rutyny w podobnych opisach, ale ten faktycznie pnie się stromymi ścianami w górę, ku niebu. Pokryty szadzią wierzchołek smagany wichrem (jak to w Patagonii) urzeka, przyciąga" – czytamy w książce "Fitz Roy". Ale też stanowi nie lada wyzwanie. Polacy postanowili zdobyć szczyt dziewiczą - pionową drogą, mierzącą 1200 metrów.  

Piotr Lutyński i Mirosław Falco Dąsal poszli pod ścianę, a reszta zespołu została i kopała grotę śnieżną. - Jama lodowa wykopana w śnieżnej zaspie jest bardzo wygodnym i przytulnym miejscem. Mieliśmy motywację, żeby kopać grotę śnieżną, bo ponoć Anglicy stracili w takiej jamie 11 tys. dolarów. Gorliwie więc kopaliśmy, ale żadnych dolarów nie udało nam się znaleźć – żartuje pan Michał.
- Za to mieliśmy idealne schronienie – dodaje pan Wiesław. – Podczas wyprawy wykopaliśmy dwie takie jamy. Jedna z nich znajdowała się tuż pod przełęczą, trzy godziny z bazy, druga z nich oddalona była o półtorej godziny, z niej zaś pod ścianę pozostawała już tylko niecała godzina podejścia. Z czasem, aby uniknąć męczących kursów do bazy, przenieśliśmy większość ekwipunku do depresji w środkowej części ściany Fitz Roya do tzw. Misiówki – opowiada. 

Do 11 grudnia z powodu trudnych warunków pogodowych spędzili w obozie. 
Powyżej Misiówki zaczęła się już bardzo ostra wspinaczka. - A oprócz tego trafialiśmy na cieknące strugi z wytopionego lodu powyżej naszych pozycji – dodaje pan Wiesław. 

Ostra wspinaczka metodą pająkową 


Od 12 grudnia po kilkadziesiąt metrów wspinacze dziennie posuwali się ku górze, jak mówi Wiesław Burzyński, często korzystając z metody pająkowej, w poszukiwaniu nowych możliwości dalszego wspinania. - Dochodziliśmy do pewnego momentu, gdzie formacja skalna nam na to pozwalała, po czym gdy trafiliśmy na monolit skalny, który uniemożliwiał nam dalsze wspinanie – dochodziliśmy do miejsca, gdzie ściana nas puszczała, po czym opuszczaliśmy się na długiej linie i robiliśmy wahadło – raz w lewo, raz w prawo – szukając innych możliwości. I takim pająkiem doszliśmy aż pod sam wierzchołek, gdzie była już monolityczna ściana z dosyć obłymi rysami – do tzw. przełączki - relacjonuje.
Zajęło im to w sumie 12 dni. 

"Założyłem 'pająka' chcąc dostać się do przewidywanej rysy z lewej strony. Powolne opuszczanie wciąż wyrzucało mnie w prawo. Falco opuścił mnie bardzo nisko. Odpychałem się nogami, wydawało się, że już dostanę się do rysy, gdy nogi wyjechały. Zrobiłem długie wahadło. Teren był mocno wypiętrzony. Jeszcze raz przesunąłem się w lewo, wykorzystując niewielkie nierówności płyty. Jeszcze lekkie opuszczenie i owszem, osiągnąłem szczelinę, ale w absolutnej strudze wody. Wszedłem w nią jak w lodowaty potok. Odepchnąłem się nogą z prawej strony szczeliny, by uniknąć kaskady wody ściekającej wprost na korpus. Po nogach przewalał się strumień potoku. Czułem, że bardzo marznę i nie ma to sensu. Krzyczałem do Falco, był bezradny. (…) Ociekałem wodą, uprząż mnie dusiła. Falco opuścił mnie na stanowisko i zdecydowaliśmy się zjeżdżać" – relacjonował dzień wspinaczki 18 grudnia Wiesław Burzyński. 

22 grudnia po 10 dniach wspinaczki dotarli do przełączki. To właśnie do tego miejsca  polscy wspinacze wytyczyli nową trasę tzw. Ruta Polaca. Na sam szczyt, czyli odległość 250 metrów mogli ruszyć już znaną trasą, więc wiedzieli, co ich czeka. 
 
- Do tej przełączki to była nasza czysta polska droga – podkreślił pan Wiesław. – Do tej półeczki dotarł razem z Falciem. Sypał śnieg, było dosyć zimno, nie mieli śpiworów, ale postanowili przetrzymać tę noc, czekając na kolegów z dołu. Oni tymczasem spędzali deszczową noc w Misiowce i dopiero nad ranem zdecydowali się wyjść w naszą stronę. 

- Powiedzieliśmy sobie, że jeśli Michał, Piotr i Koza nie przyjdą do 12:00, to idziemy dalej, przecież do szczytu dzieliło nas raptem 250 metrów. Jednak z tyłu głowy pojawiła się myśl, że takie zachowanie byłoby egoistyczne, że powinniśmy wejść wszyscy razem. Byliśmy zmęczeni, niedożywieni, więc ostatecznie poczekaliśmy na pozostałą trójkę i to nam się opłaciło – wspomina pan Wiesław i dodaje: - Dotarli do nas ok. 10:00, 11:00 ze sprzętem, butlami gazowymi i  śpiworami. I w pewnym momencie Jacek powiedział: Idziemy do góry. Lutyński i Kozaczkiewicz poszli wspinać się powyżej przełączki. My zostaliśmy jeszcze na biwaku.

- Nagle na wysokości 3200 m n.p.m. słyszymy: Michael to ty? Była to irracjonalna sytuacja, na tej zupełnej pustyni górskiej spotkać dwóch Amerykanów – wtrąca pan Michał. - Podczas tego spotkania uwidoczniła się też różnica w wyposażeniu zespołów. Amerykanie mieli profesjonalną odzież i sprzęt, o którym my mogliśmy tylko marzyć. 

- My zdobywaliśmy Fitz Roya metodą  oblężniczą, polegającą na założeniu na znacznych odcinkach drogi lin poręczowych, co umożliwiało nam wytransportowanie na przełęcz pod szczytem trochę żywności, a oni wspinając się metodą alpejską, po kilku dniach wspinania dotarli do nas już na głodniaka. Pożywiliśmy ich – dodaje Kochańczyk. 

Wigilia na szczycie 

24 grudnia wszyscy w piątkę weszli na wierzchołek Fitz Roya. - Po 2 godz. pobytu na wierzchołku, po zrobieniu sobie zdjęć zeszliśmy w stronę przełączki - mówi Burzyński. - W tej scenerii zmęczeni, ale też wzruszeni, na przełączce po zjeździe ze szczytu zjedliśmy kolację wigilijną i śpiewaliśmy kolędy. Zostały nam tylko dwie konserwy: mięsna i rybna. Szprotki zastąpiły karpia, a za opłatek posłużyły suchary – wspomina. 

- Zastanawialiśmy się, co zrobić z mięsem, przecież na Wigilii mogą być tylko postne potrawy. W końcu zjedliśmy, bo byliśmy bardzo głodni. Po powrocie z Fitz Roya podzieliliśmy się naszymi rozterkami z polskim księdzem w Buenos Aires. A on mówi do nas: Przecież w Polsce była o tej porze 1 w nocy. Jesteście rozgrzeszeni – mówi pan Michał.
 
Jednak jak podkreśla pan Wiesław, kolacja była skromna, bo wspinacze wiedzieli, że czeka ich skomplikowane zejście ścianowe. - Co czułem na szczycie? Euforię. Mieliśmy jednak świadomość, że czekają na nas niebezpieczne zjazdy i skomplikowane zejście lodowcem, więc nie chcieliśmy się dekoncentrować. Obawialiśmy się, że kamienie mogły uszkodzić liny, więc wysłaliśmy do prowadzenia zjazdu Michała, który był z nas najcięższy. Jeżeli jemu się uda, to my wszyscy na pewno spokojnie zjedziemy. W zasadzie to dla nas nie były święta, tylko nieprzytomna harówa. Setki metrów zjazdu, a oprócz tego jeszcze likwidowaliśmy sprzęt, bo każda lina była cenna – relacjonuje Burzyński. 
- Nie grzeszyliśmy bogactwem wyprawowym – wspomina Kochańczyk. 

Od lewej: Michał Kochańczyk i Wiesław Burzyński


Po powrocie Polakom gratulowała nie tylko argentyńska Polonia. – Najpierw spotkaliśmy wspinaczy ze Szwajcarii, którzy nam wprawdzie pogratulowali, ale widać było, że nam zazdroszczą, bo im nie udało się zdobyć Fitz Roya. Za to bardzo ucieszyła się para argentyńska, która prowadziła górskie schronisko pod Fitz Royem. Ogłosili nasz sukces i zorganizowali nam pięknego Sylwestra. Z międzynarodowym śpiewaniem i argentyńskim winem - stwierdza pan Wiesław.  

O trudności wytyczonej trasy świadczy fakt, że do dziś Ruta Polaca nie doczekała się powtórnego wejścia. 

Twarde zderzenie z rzeczywistością


Polscy wspinacze po krótkim odpoczynku ruszyli dalej – na zdobycie Aconcagui. I w tym przypadku sprawdziły się ich umiejętności wspinaczkowe i zdobycie szczytu powiodło się. Do Polski wrócili w połowie marca. 

- Wróciłem pod wieczór, a siostra mówi: "Fajnie, że jesteś. Od trzeciej zajmiesz kolejkę w sklepie mięsnym" – wspomina pan Michał. 

- Powrót do Polski to było twarde zderzenie z rzeczywistością. Tam roześmiana, kolorowa Argentyna tu szara Polska. Przyjeżdżamy do Warszawy, a tu hałdy brudnego śniegu, szare autobusy, smutni ludzie. To był duży szok. Natomiast jeśli chodzi o nagłośnienie naszej wyprawy, mieliśmy kilka zaproszeń do telewizji, ale kierownik wyprawy, Piotr Lutyński był zdania, żebyśmy nie promowali reżimu, dlatego odrzucaliśmy zaproszenia z publicznych mediów. Oczywiście w czasopismach alpinistycznych pisano o naszym wyczynie – podkreśla Burzyński. 

Dlaczego Polakom udało się zrealizować cel, a wiele lepiej wyposażonych zagranicznych ekip poniosło klęskę? – Wprawdzie naszym podstawowym zadaniem było wyznaczenie nowej trasy, to nie działaliśmy na zasadzie totalnego wyczynu. Udało nam się tylko dlatego, że najważniejsza była przygoda z górą. Nikt z nas nie był jakimś radykałem, który za wszelką cenę musi zaistnieć – wyjaśnia Burzyński.  

Wiecznie młodzi 

Moi rozmówcy tryskają energią. Choć na ich głowach włos już się srebrzy, w oczach co chwila zapala się iskierka i nikogo nie trzeba przekonywać, że duch u nich młody. 

Pan Michał rok temu został uhonorowany nagrodą Wiecznie Młody. Choć jak przyznaje, w zachowaniu młodości pomaga mu medycyna, ma dwa sztuczne kolana, dzięki temu może dalej realizować swoje pasje. Przesiadł się na rower i dalej realizuje podróżnicze wyzwania. Udało mu się ostatnio przejechać na dwóch kółkach Kubę. O swojej wyprawie opowiedział braci Kolosowej i ze sceny chwalił ortopedę, który wstawił mu dwa stawy kolanowe. 

Pan Wiesław natomiast krótko po powrocie z Andów uległ ciężkiemu wypadkowi w skałkach podkrakowskich. Miał złamany kręgosłup, rękę i nogę. Mimo to wciąż kocha góry i pod Babią Górą ma swoją chatę – azyl, w którym zapomina o bożym świecie.

  • ikonaOpublikowano: 18.04.2024 17:42
  • ikona

    Autor: Urszula Abucewicz (urszula.abucewicz@gdynia.pl)

  • ikonaZmodyfikowano: 19.04.2024 15:46
  • ikonaZmodyfikował: Agnieszka Janowicz
ikona