Społeczeństwo

Dom. Najlepszy prezent na Dzień Dziecka

Anna Rytelewska oraz Katarzyna i Remigiusz Kończykowie zostali wyróżnieni

Anna Rytelewska oraz Katarzyna i Remigiusz Kończykowie zostali wyróżnieni "Bursztynowym sercem na dłoni"

Anna Rytelewska jest zawodową rodziną zastępczą dla Ani. Katarzyna i Remigiusz Kończykowie prowadzą placówkę opiekuńczo-wychowawczą typu rodzinnego. Podarowali dzieciom to, co dla nich najważniejsze. Dom. W podziękowaniu za całe dobro, które czynią, właśnie wyróżnieni zostali "Bursztynowym sercem na dłoni".

Anna Rytelewska
zawodowa rodzina zastępcza dla pięcioletniej dziś Ani
Z Anią poznałyśmy się 16 maja 2014 roku w gdyńskim hospicjum dla dzieci „Bursztynowa Przystań”. Ja tam pracowałam, ją przywiozła karetka. Miała cztery miesiące. Dokładnie pamiętam moment, w którym wniesiono ją do środka w dużej, czerwonej torbie. Wypatrywałam, kiedy wbiegnie mama. Nie wbiegła.

Kilka dni później odebrałam telefon z sądu: dla dziecka przebywającego w naszym hospicjum potrzebny jest opiekun prawny, za dwa dni jest rozprawa i ma przyjść ktoś z dokumentem od dyrektora. Przekazałam informację księdzu, wskazał mnie palcem... I tak zostałam opiekunem prawnym Ani.

Była bardzo ciężko chora – miała za sobą reanimację i dwa pobyty na OIOM. Podzwoniliśmy po szpitalach, dowiedzieliśmy się że nikt jej nie ochrzcił, więc postanowiliśmy zrobić to w hospicjum. Pięć minut przed mszą siostra oddziałowa powiedziała: „Będziesz matką chrzestną”. Skoro Ania, to Anna Maria. I teraz nazywamy się tak samo.

Decyzja o opiece prawnej nie była pochopna. Temat zaczęłam zgłębiać już wcześniej, nie wiedząc o Ani. Planowałam, że stanę się rodziną zaprzyjaźnioną dla jakiegoś dziecka przebywającego w Domu im. Korczaka w Gdańsku. Ale przyszła do mnie Ania…

Urodziła się w styczniu 2014 roku. Jej opiekunem prawnym zostałam w lipcu. Ponieważ wkrótce miała zaplanowaną wizytę na Oddziale Patologii Noworodków Akademii Medycznej w Gdańsku, musiałam „wgryźć się” w jej sprawy medyczne; konsultować się z lekarzami i podejmować decyzje.
Pobyt w szpitalu miał trwać pięć dni. Postanowiłam, że nie pojedzie tam sama.
Ze szpitala wróciłam jako mama. Tam mi się wszystko poukładało, zresztą pielęgniarki traktowały mnie jak mamę.



Wcześniej nie dopuszczałam myśli, że ktoś mógłby powierzyć mi dziecko. Jak, skoro nie jestem mężatką? Ale po tych pięciu dniach wiedziałam że nie ma możliwości, żebym odpuściła. Że Ania będzie moja. Dotarło do mnie, że ona nie potrzebuje opieki hospicjum, sztabu lekarzy czy pielęgniarek. Ona potrzebuje mamy.

W ostatnich dniach sierpnia 2015 przyszłam do Zespołu do spraw Rodzinnej Pieczy Zastępczej MOPS by dowiedzieć się od czego zacząć starania o ustanowienie rodziny zastępczej. 4 września zaczynał się 4-miesięczny kurs. Na początku myślałam, że te wszystkie szkolenia, wykłady, praktyki nie są mi potrzebne. Przecież gdybym urodziła dziecko nie otaczałabym się specjalistami. Dziś szczerze doceniam wszystko, co dostaję i od zespołu, i od innych rodzin.

Gdy miała 11 miesięcy, stałam się dla Ani rodziną zastępczą. Czy bałam się tego, co może mnie czekać? Nie. Myślę, że to działanie Pana Boga, że nie dał mi do końca wszystkiego rozważyć. Wiedziałam, że skoro ona jest tak bezbronna, to ktoś musi być silniejszy.

Ania ma w znacznym stopniu obniżone napięcie mięśniowe. Jako małe dziecko nie miała mimiki, nie mogła podnieść rączki czy nóżki. Mówiąc obrazowo, była wiotka. Krótko po tym, jak Ania do mnie trafiła, psycholog postawiła diagnozę: depresja wczesnodziecięca. Ze swoją kruchą emocjonalnością zmierzała do śmierci. Miała też końsko szpotawe stópki, wymagała operacji – wydłużania ścięgien Achillesa. Po każdej spędzała do sześciu tygodni w gipsie. Dziś jest opisywana jako dziecko z dziecięcym porażeniem mózgowym.

Do opieki nad Anią podeszłam zadaniowo: jeszcze sprawy toczyły się w sądzie, a ja już ustaliłam terminy operacji. Wstąpiła we mnie lwica. O wszystko, co miało być dla mojej córki, najzwyczajniej w świecie się wykłócałam.

Ania przeszła trzy operacje obydwu stóp. Wcześniej były podwinięte, dziś dzięki uporczywej rehabilitacji moja córka może stać. W lutym, miesiąc po piątych urodzinach, zaczęła chodzić podtrzymywana za ręce.

Nie wróciłam do pracy w hospicjum, bo nie byłam w stanie pogodzić jej z rehabilitacją Ani. Przez dwa lata jeździłyśmy do Pierszczewa, do ośrodka fundacji „Podaruj trochę słońca”, mamy rehabilitację w Ośrodku Wczesnej Interwencji. Do tego wszystkie sprawy związane z zamówieniem ortez, wózka czy innego sprzętu. Moja aktywność zawodowa musi poczekać.

Od listopada 2015 r., gdy nikt nawet po cichu nie wspominał, że Ania mogłaby stać, codziennie przez 2-4 godziny stoi w pionizatorze. Znosi to superdzielnie. Pionizacja jest niezwykle ważna, bo chodzi w niej także o obciążenia kości, mięśni i ścięgien. Dzięki temu człowiek rośnie.

Dwa razy w tygodniu przychodzi do nas pani Marta, rehabilitantka. Zaczęła z Anią pracować w październiku 2017, przygotowała nas do listopadowej operacji. Każdą rehabilitację zaczyna od dość bolesnego masażu. I to jedyny moment, gdy Ania płacze.

Od września moja córka chodzi do przedszkola przy Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym na Płk. Dąbka. Jest w trzyosobowej grupie, ma dwóch kolegów, coraz lepiej funkcjonuje społecznie.

Ania jest bardzo spokojna, introwertyczna, niezbyt towarzyska. Wycofuje się, gdy jest więcej osób. Źle znosi tłok i hałas. Staje się nerwowa, łapie mnie za rękę i kieruje do drzwi. Potrafi dużo czasu spędzić wśród swoich zabawek, książek. Potrzebuje czułości: domaga się przytulania, drapania po plecach. Uwielbia powroty do domu, zwłaszcza po dłuższym wyjeździe. Tu czuje się szczęśliwa.

Na trzecie urodziny zabrałam Anię do Experymentu i tam po pierwszy raz usłyszałam jej śmiech - rozśmieszyły ją skaczące na filmie kagury. Kręciłam filmik telefonem, śmiałam się i płakałam jednocześnie. Łzy ciekły mi po policzkach. Ania w hospicjum trochę gaworzyła, ale potem zamknęła się w sobie. I teraz wreszcie coś „puściło”.

Gdy chce coś zakomunikować, łapie mnie za rękę i kieruje w odpowiednią stronę, pokazuje wzrokiem. Jest szansa, że będzie mówić, ale nie wiem, czy intelektualnie da sobie radę. Na zajęciach w przedszkolu pani logopedka dużo z niej „wyciąga”, Ania dobrze sobie radzi w komunikacji alternatywnej. W tym tygodniu bezbłędnie pokazała, że przyszła mama, a zapytana co chce mi powiedzieć znalazła ikonkę człowieka z sercem na dłoni. Nacisnęła symbol „Kocham cię, mamo”. Fajnie to usłyszeć.

Patrzę na córkę i pękam z dumy. Jest wspaniałym dzieckiem. Lubię się nią chwalić, lubię o niej opowiadać. Nie przytrafiło mi się w życiu nic lepszego niż Ania. Zajmowania się nią nie odbieram w kategoriach obciążenia czy poświęcenia, ciągłej ciężkiej pracy. To radość patrzenia na wzrastanie, na rozkwitanie kogoś, kto na starcie nie miał szans. Czuję ogromną wdzięczność.

Czasem nachodzi mnie myśl, że mogłam się wtedy czegoś przestraszyć, nie wpaść na ten pomysł albo po prostu się z Anią minąć. Poszłaby do „Korczaka” i znikłaby mi z oczy. Nie wiem, jak mogłam wcześniej żyć bez niej? Ale wiem, że podjęłam decyzją najlepszą i absolutnie słuszną.

Kochamy się, ale czasem też kłócimy, np. o posiłki. Ania nie rozpoznaje głodu, więc trzeba jej podawać jedzenie. Mocno pracujemy nad tym, by jadła samodzielnie. Robię kanapeczki, podsuwam talerzyk i wtedy jest afera, bo „nie i koniec”. Nie lubi poleceń, próśb o to, by coś powtórzyła. Wszczyna awantury gdy stroimy w korku, no ale co ja mogę?

Zaczęła chodzić i zaczęła broić. Mnie to cieszy, bo staje samodzielna. Otwiera szafki, sięga na blat stołu. Gdy słyszy domofon wygląda, kto przyszedł. Jest coraz bardziej obecna, aktywna.

Choć Ania ma tylko mamę, wpadła do licznej rodziny. Szymon, synek brata, miał trzy lata gdy powiedziałam, że będę miała córeczkę, choć jej nie urodziłam. Zapytałam, czy będzie ją kochał. „No wiesz, ciocia! Przecież ja ją wychowam!” I dobrze się z tej obietnicy wywiązuje.

W wakacje, gdy Ania miała mieć rehabilitację w Pierszczewie, wszyscy dopasowali się do tego terminu. Wynajęliśmy domek w Krzesznej i przy okazji zrobiliśmy sobie rodzinne wczasy.

Ania wniosła w nasze życie nową jakość. Uczy pokory i radości z małych rzeczy. Do tej pory, szczęśliwie, wszystkie dzieci w rodzinie były zdrowe, więc wszystko było oczywiste. Teraz widzimy, że nie zawsze musi być łatwo.

Czasami, gdy zabiegam o coś dla Ani wyjątkowo stanowczo, słyszę: „Ja to panią podziwiam…”. Ale ja nie potrzebuję podziwu. Gdybym urodziła Anię, walczyłabym o nią tak samo. Nie mam żadnej misji. Po prostu jestem mamą, a to jest moja córka. Koniec. Kropka.


Katarzyna i Remigiusz Kończykowie
Prowadzą w Gdyni placówkę opiekuńczo-wychowawczą typu rodzinnego



Katarzyna Kończyk:
Rodzinnym domem dziecka jesteśmy od 1 listopada 2003 roku; po zmianie nazewnictwa zostaliśmy placówką opiekuńczo-wychowawczą typu rodzinnego. Dziś pod opieką mamy siódemkę dzieci.
Remigiusz Kończyk: Pierwszy raz pomyśleliśmy o tym, gdy mieliśmy po 22 lata i mieszkaliśmy jeszcze na Śląsku.

K: Pracowałam w domu małego dziecka, takim molochu dla 60 dzieci od urodzenia do trzeciego roku życia. Dwie osoby na dyżurze nocnym musiały nakarmić i przewinąć nawet 15 noworodków, a nie był to czas pampersów. Dziecku można było poświęcić zaledwie chwilę, większość więc miała chorobę sierocą. Nie godziłam się z tym. Gdy zaczęto mówić, że placówka będzie zmniejszana, że powstaną domy rodzinne, pomyśleliśmy z mężem, że przyszedł czas na szkolenie. Co prawda wcześniej o tym rozmawialiśmy, ale bez konkretów.
R: Jako nastolatek miałem kontakt z rodzinnym domem dziecka, który prowadzili znajomi rodziców. Wiedziałem, że można pomóc wystartować w życie, zapewnić normalny dom dzieciom porzuconym przez rodziców. Początkowo braliśmy dzieci z placówki do domu, na weekend.
K: Czasy były takie, że nikt nie interesował się opieką prawną. Gdy jechaliśmy na wycieczkę, po prostu zapraszałam dwoje dzieci ze swojej grupy. Nasz syn miał wtedy 3-4 lata, a to byli jego rówieśnicy. Był przyzwyczajony, że bywają u nas dzieci „od mamy z pracy”, on bywał u nich. Dzięki temu nie musieliśmy go za bardzo przygotowywać na to, że w domu pojawią się nowe dzieci. Gdy przyszedł czas reorganizacji domu dziecka, stwierdziliśmy że  czas na szkolenie.

R: Dojrzeliśmy do myśli o własnej placówce i poszliśmy do Wydziału Oświaty. Byliśmy małżeństwem, mieliśmy po 22 lata, byliśmy zdecydowani, ale pani nas zbyła. Wmawiała, że nam się tylko wydaje, że mamy przemyśleć…
K: Oczywiście, myśląc o własnej placówce miałam wątpliwości. W grupie w domu dziecka miałam 14 dzieci, ale pani kucharka przysyłała jedzenie, pani praczka przynosiła czyste pieluchy, ktoś sprzątał. Ja właściwie byłam do tego, żeby nakarmić, przewinąć, pobawić się. Miałabym to wszystko mieć na głowie 24 godziny na dobę? To będzie strasznie trudne. Poza tym, widziałam się w głównie w opiece nad małymi dziećmi. Dziś wiem, że to by się nie udało. Trudno poświęcić czas ósemce malutkich dzieci jednocześnie.

R: Gdy mieliśmy 27 lat, piecza zastępcza przeszła w kompetencje ośrodków pomocy społecznej. Spróbowaliśmy jeszcze raz. To był już czas promowania rodzinnych form. Zaproszono nas na szkolenie. Jedną z trzech prowadzących była pani, z którą rozmawialiśmy pięć lat wcześniej… Chcieliśmy prowadzić dom na Śląsku. Gdy okazało się, że nie ma lokali postanowiliśmy z żoną, że wybudujemy dom. I zaczęliśmy - własnymi środkami, skromnie, ale z większą liczbą pokoi, bo dla dzieci. Przez tych pięć lat żona cały czas pracowała w domu dziecka, ja w kopalni. Fajna robota o tyle, że weekendy miałem wolne, więc wciąż zabieraliśmy dzieci z domu dziecka i wyjeżdżaliśmy. Dziś patrzymy z perspektywy i widzimy, że naprawdę byliśmy zdesperowani...

K: Większość koleżanek w pracy aż tak się nie angażowało. Pracowałyśmy po sześć godzin. One szły do domu zadowolone, że się odcinają, a ja zgłaszałam się na dyżur w wigilię, bo dzieci nie miały świąt z prawdziwego zdarzenia. Pani dyrektor powiedziała mi, że jeśli system ma się zmieniać i ktoś ma prowadzić rodzinne domy dziecka, to ja. I ona podpisuje się pod tym obiema rękami.
R: Wybudowaliśmy dom w Rybniku, na odludziu. Bardzo tanio kupiliśmy dużą działkę, w lesie, bez sąsiadów. Budowałem sam przez dwa i pół roku; fachowców brałem do dachu czy instalacji. Budowałem z lepszych materiałów: takich, które wytrzymałyby nawet 25 lat. Mieszkaliśmy w nim półtora roku. Dwa miesiące po skończeniu szkolenia przeprowadziliśmy się na Pomorze. I wtedy zadzwonili z Rybnika. Mają dla nas dzieci, czy możemy je przyjąć?

K: Nasz syn, wtedy 11-letni, trenował gimnastykę, uczył się w szkole mistrzostwa sportowego, zakwalifikował się do przygotowań na igrzyska w Londynie. Kadra trenowała na gdańskiej AWF i my, trochę nieświadomi, zgodziliśmy się. Ale źle znosiliśmy rozłąkę. Zrozumieliśmy, że albo on wróci na Śląsk i koniec ze sportem albo…
R: … znajdziemy pracę na Pomorzu, gdzie wtedy było 20 proc. bezrobocia. Przyjechaliśmy do syna na dłuższy urlop. Postanowiliśmy dowiedzieć się, czy skoro mamy kwalifikacje nie moglibyśmy tu otworzyć rodzinnego domu dziecka. W Gdańsku owszem, ale dopiero w styczniu. Zobaczyliśmy światełko w tunelu. Następnego dnia mówię żonie: „Przecież tu jest też Gdynia. Inne miasto, inny MOPS. Chyba inne plany. Pojedźmy, zapytajmy”. Chciała czekać do stycznia. Ale albo jedziemy do Gdyni, albo z sobą nie gadamy. Pojechaliśmy. W MOPS od razu się nami zajęto i skierowano do domu dziecka na Demptowie. Dyrektorem był Franciszek Bronk, dziś zastępca dyrektora MOPS. Czekał na nas w drzwiach gabinetu. Weszliśmy z córką, a on dalej stoi w drzwiach… Po latach przyznał że myślał, że przyszły dzieci – i czekał na rodziców.
K: Mieliśmy wtedy 32 lata.
R: Po pięciu minutach powiedział: od jutra możecie zacząć.
K: Ale my mamy jeszcze dom na Śląsku, stałą pracę!
R: Zaproponowałem, byśmy dali sobie tydzień.
K: Musieliśmy jeszcze przygotować rodzinę na to, że jedziemy na drugi koniec Polski. Wiedzieli, że mamy plany, ale nie znali konkretów.
R: Nie myśleliśmy o tym co wybrać, tylko jak to wszystko sobie poukładać. Ktoś przecież musiał zamieszkać w naszym domu. Spakowaliśmy do naszego punto 5-letnią córkę, pościel, jakieś najpotrzebniejsze rzeczy, kota w klatkę i pojechaliśmy do Gdyni.

K: Przez tych 16 lat nie mieliśmy przebłysku: „Co my zrobiliśmy, chyba zwariowaliśmy”.
R: Zaczynaliśmy z grupą rodzinną w domu dziecka na Demptowie, w inkubatorze. Mieliśmy wydzielone mieszkanie. Mieszkaliśmy w nim dwa i pół roku. Dziś wiemy, że to najlepsza rzecz jaka mogła nam się zdarzyć, bo cały wstrząs, naukę pracy z = dziećmi przeżyliśmy tam. Mieliśmy wsparcie pedagogów, psychologa, wychowawców. Dostaliśmy trudne dzieci, z nimi przeszliśmy wszystkie kryzysy – odrzucone dzieci kradną, oszukują i w ten sposób na każdym kroku sprawdzają, czy i my ich nie odrzucimy.
Dzieci miały grono przyjaciół, nie zmieniły szkoły czy rytmu dnia. Mieliśmy osobne wejścia, od wewnątrz i od zewnątrz. Nigdy nie zamykaliśmy drzwi, dzieci miały poczucie bycia nadal z rówieśnikami. Ale po dwóch, trzech miesiącach drzwi coraz rzadziej się otwierały, po roku już nie chciały wychodzić do rówieśników.
K: Rozmowy z pedagogami dawały poczucie, że problemy można rozwiązać. Stale był ktoś, kto nam uświadamiał, że damy sobie radę, czuliśmy ogromne wsparcie. Specjaliści znali nasze dzieci, podpowiadali w trudnych sytuacjach.
R: Zaczynaliśmy z trójką dzieci, mieliśmy dać znać, gdy będziemy gotowi na więcej. Poszliśmy po tygodniu. Nie było na co czekać. Mieszkanie było duże, były wolne pokoje. Zresztą, dzieci same chciały do nas przychodzić. A nam pękały serca.
Przyszedł jednak czas na wyprowadzkę. Na początku miasto szukało nam mieszkania. Potrzebowaliśmy dużego, bo było nas 12 osób. Myśleliśmy o pokojach jedno-, góra dwuosobowych i wyszło, że potrzebujemy domu. Znalazł się dom. Byłem w szoku, bo w tamtych czasach w Polsce nikt o takich warunkach nawet nie śnił.
K: Znaleźliśmy dom na Wzgórzu św. Maksymiliana. Sąsiedzi zza płotu nie byli zachwyceni, że wprowadzi się ósemka dzieci. Taka gromada cicha nie jest, muszą się bawić.

R: Gdy w końcu sprzedaliśmy dom na Śląsku kupiliśmy dom na Wzgórzu św. Maksymiliana, obok tego w którym już mieszkaliśmy. Piękna, cicha, spokojna okolica. To bardzo ważne ze względu na dzieci. Dziś sąsiedzi nas odwiedzają, interesują się losem dzieci. Starsze pomagają w pracach ogrodowych, odśnieżaniu. Wiedzą, że sąsiedzka pomoc jest ważna.

K: Z naszej pierwszej, demptowskiej grupy nadal jest u nas jedna dziewczynka. Ma 21 lat. Jest usamodzielniona, ale wymaga stałej opieki, więc zostanie z nami, dopóki będziemy mieli siłę. Kiedyś nasza córka powiedziała, że gdy my już nie będziemy mogli, ona się nią zaopiekuje. Są rówieśniczkami, razem chodziły do szkoły, do przedszkola. Fajnie, że też czuje odpowiedzialność.

R: Traktujemy się jak rodzina, bardzo bazujemy na więzi. Właściwą pracę z dziećmi zaczynamy, gdy się z nami zwiążą. Dziś z doświadczenia mogę powiedzieć, że ten okres trwa nawet pięć lat. Tyle czasu dziecko próbuje by wiedzieć, że nie zostanie odrzucone. Dziecko porzucone przez najbliższych ma uraz psychiczny, który zostaje do końca życia. Ale można nauczyć się z nim żyć. Gdy dzieci są go świadome, funkcjonują znakomicie.

K: Na początku ciągle „siedzą na walizce”. Może przyjedzie mama? Przecież obiecuje, że się zmieni.
R: A my wiemy, że jeśli nie zostanie od razu sprowadzona na ziemię, niewiele się zmieni. I jeśli nie ma szans na zmianę to lepiej, żeby rodzice się odcięli. Dzieci, które nie są oszukiwane, dużo lepiej funkcjonują.

K: Dziś jest z  nami siódemka dzieci, czekamy na uregulowanie sytuacji jednej dziewczynki. Jakie są między nimi relacje? Jak między rodzeństwem. Mamy dzieci w podobnym wieku, od 1 do 8 klasy podstawówki z przesileniem na klasy 3-5. Bardzo łatwo przychodzi im zorganizowanie zabawy.

R: Przez te wszystkie lata, na dłuższe i krótsze okresy, przyjęliśmy 26 dzieci. Usamodzielniło się 18. Mają pracę, są w stałych związkach. Gdy od nas odchodziły widziałem zachłyśnięcie się wolnością, dorosłością, ale przychodziła stabilizacja. Odwiedzają nas, spędzają z nami święta. Mówią młodszym: „słuchaj wujka, bo to co mówi, się spełnia”.
Mam przeświadczenie, że rodzina musi być pełna. Jedna osoba nie da rady psychicznie tego wytrzymać. Trzeba się wspierać bo trudność polega na tym, że to dzieci narzucają rytm. My możemy czegoś chcieć, coś tłumaczyć, ale one decydują, jak dom wygląda.
Początkowo popołudniami uczyliśmy się z dziećmi. Złapaliśmy się jednak na tym, że nawet te, które miały świadectwa z paskiem przychodziły z błahymi problemami, żeby tylko z nami posiedzieć. Zrozumieliśmy, że nasze wspólne spędzanie czasu to nie może być tylko nauka, bo na tym etapie ich życia szkoła może jest trochę mniej ważna. Mają takie deficyty emocjonalne, że naukę lekko odpuszczamy. Byle nie było jedynek. Nawet gdyby ktoś miał powtarzać klasę – to jest życie. Nauczą się, że coś zawaliły i trzeba ponieść konsekwencje.
Zmieniliśmy podejście i okazało się, że bardzo szybko dzieci zaczęły się starać. Nawet te, które przed przyjściem do nas zaniedbały szkołę, mają świadectwa z paskiem. Pracują same na siebie.

K: Początkowo mówiliśmy, że jeśli choć jedno dziecko założy rodzinę, zajmie się swoimi dziećmi, będzie prowadziło normalny dom to znak, że wszystko miało to sens. Mąż jest ojcem chrzestnym pierwszego dziecka naszej wychowanki, która teraz ma już 30 lat. Mówiła, że nie ma nikogo bliższego. To takie nasze małe sukcesy, bardzo wzruszające momenty.
R: Najstarszy nasz wychowanek w tym roku skończył 32 lata. Gdy urodziła mu się córka, na imię dał jej Kasia. To był pierwszy raz gdy myślałem, że się popłaczę.

ikona

Zobacz także