Co nowego

Tadeusz Wenda prywatnie

Zdjęcie z lewej: Tadeusz Wenda (w środku) z dziećmi Marią i Januszem na spacerze w Gdyni (archiwum prywatne Hanny Wenda-Uszyńskiej); zdjęcie z prawej: Hanna Wenda-Uszyńska, wnuczka Tadeusza Wendy (archiwum prywatne).

Zdjęcie z lewej: Tadeusz Wenda (w środku) z dziećmi Marią i Januszem na spacerze w Gdyni (archiwum prywatne Hanny Wenda-Uszyńskiej); zdjęcie z prawej: Hanna Wenda-Uszyńska, wnuczka Tadeusza Wendy (archiwum prywatne).

Z okazji Roku Tadeusza Wendy w Gdyni przybliżamy postać budowniczego portu. O tym, jaką był osobą, opowiada wnuczka inżyniera Hanna Wenda-Uszyńska, która zasiadała również w jury konkursu architektonicznego na projekt pomnika Tadeusza Wendy, który zostanie odsłonięty 29 maja na molo Rybackim. 


– Znam dziadka przede wszystkim z opowieści mojej babci Haliny, a później ojca - Jerzego, który przed śmiercią bardzo dużo mówił mi o dziadku. Dalsi krewni również go wspominali. On był zawsze najważniejszy dla całej rodziny. Od dzieciństwa pamiętam słowo „dziadek”. Był w rodzinie czczony. Moja babcia uczyła mnie i moją siostrę, jak właściwie czcić dziadka. Musiałyśmy zrywać kwiatki w ogrodzie. Potem przynosiłyśmy je do pokoju babci, gdzie stało duże zdjęcie dziadka. Poza tym co roku jeździliśmy z rodzicami na wakacje, zwykle do Juraty, ale zahaczając o Gdynię. Tam były spacery śladami dziadka - ulicą Waszyngtona, gdzie stoi dom, w którym mieszkał i pracował i gdzie mój ojciec z bratem, siostrą i mamą zatrzymywali się i spędzali wakacje. To były najcudowniejsze chwile dzieciństwa ojca. Robiliśmy wycieczki po porcie, po lasach witomińskich, gdzie dziadek wyruszał ze swoimi dziećmi na jagody, grzyby i czereśnie. Przez to zaszczepianie we mnie dziadka w pewnym momencie tak strasznie chciałam mieć go przy sobie, że wymyśliłam, że go właściwie mam, że on jest. I tak zostało - mam go w sercu. Ojciec umierając, poprosił mnie, zostawił mi to w testamencie, żebym pamiętała o Gdyni, bo to jest nasza rodzina. Dziadek Gdynię kochał, nazywał ją swoim dzieckiem.


Co Tadeusz Wenda zrobił dla Gdyni, to wiemy. A jaki był dla najbliższej rodziny, dla swoich dzieci?

– I ojciec, i babcia opowiadali, że był niesamowicie skromny. Mimo że to byli zamożni ludzie, z rodziny „z korzeniami”, to nie żyli z rozmachem. Dziadek zwracał natomiast wielką uwagę na wykształcenie. Dbał, żeby dzieci były bardzo dobrze wykształcone, żeby znały języki. Do domu przychodziły nauczycielki i udzielały im lekcji. Sam dziadek znał cztery języki, mój ojciec również. Ważne było, żeby dzieci rozwijały się też fizycznie - jeździły konno, pływały. Dziadek był w domu cudowny. Świadczą o tym nie tylko opowieści rodzinne, ale i listy, które po nim zostały. Wystarczy jeden z nich przeczytać, żeby się przekonać. To był przecież inżynier z krwi i kości, ścisły umysł jak stąd do Krakowa, a pisał do swojej Haluś. Nazywał żonę Halinę „najukochańszą Haluś”. To były takie listy, że nie wiem, czy ktoś jeszcze takie pisze. Pisał pięknym językiem, piękną polszczyzną, z wielką miłością. Ja się niektórych z tych listów uczyłam na pamięć. Listy intymne, np. na 30. rocznicę ślubu: „Czy pamiętasz Haluś, jak jechaliśmy razem w karecie i czułem Twoje ciepło. Kocham Cię teraz tak samo jak wtedy”. Poprzez te listy nad wszystkim panował. „Czy kupiłaś Haluś Jurusiowi buciki? Bo potrzebuje nowe buciki. Czy dla Januszka jest nowy płaszczyk? A jak francuski i niemiecki dzieci? A co się dzieje w szkole?”. No i pomagał całej rodzinie. Miał cztery siostry. Wszyscy mieszkali w jednym domu nad Wisłą w Warszawie. To był wielopokoleniowy dom. Dziadek był w tym rodzie autorytetem. Do niego się zwracano po pomoc, radę, w sprawie wykształcenia siostrzenic. Gdy poprosiłam wnuczkę siostry dziadka Stefanii, by opowiedziała coś o nim, Basia powiedziała: „Ależ Haniu, wuj to był wielki człowiek. Jaki on był dobry! On wszystko wszystkim załatwiał i pomagał we wszystkim”. Ale pomagał też anonimowo Kaszubom. Dziadek przez pewien czas mieszkał u rodziny Radtków. Babcia, gdy później jeździła do Gdyni, zatrzymywała się u nich i tam dowiedziała się, że Tadeusz pomagał finansowo Kaszubom. No i miał głęboką wiarę. Chodził do kościoła na Oksywiu, przy którym w 1920 roku wypowiedział znamienne słowa: „Tu będzie miejsce najlepsze. Tu będzie port”.


A jaki był inżynier Wenda w pracy, gdy budował port? 

– Ojciec opowiadał mi, jaki dziadek był w pracy, bo twierdził, że mi się to w życiu może przydać. A więc dziadek miał zdolność zjednywania współpracowników. Był spokojny i stateczny, nie był porywczy ani nerwowy. Ważna była tolerancja wobec podwładnych i sprawiedliwość. Gdy stwierdził, że pracownik jest godny zaufania, to zostawiał mu wolną rękę, by mógł realizować swoje zadanie. Później okresowo sprawdzał wyniki tej pracy. Czuwał nad tym i miał pieczę, ale dawał carte blanche. Podobno kiedy przychodził do pracy, witał się z każdym przez podanie ręki - nieważne czy to był woźny, czy kierownik. Jednakowo odnosił się  ludzi, a oni bardzo go za to szanowali. Miał też zdolność przekazywania wiedzy młodym inżynierom. Robił to jeszcze po wojnie, już w bardzo zaawansowanym wieku. Niestety, ze względu na stan zdrowia nie jeździł już z Komorowa do Gdyni, ale przyjął funkcję stałego radcy technicznego, publikował, konsultował, wydawał opinie jako ekspert w zakresie budownictwa morskiego. Odwiedził go w Komorowie sam inżynier Knut Hojgaard, który bardzo cenił dziadka. Hojgaard współpracował przy budowie portu w Gdyni. Zaproponował wtedy dziadkowi stanowisko dyrektora w swojej firmie, która budowała porty, za uposażenie dziesięciokrotnie wyższe niż te, jakie otrzymywał, pracując przy budowie portu w Gdyni. Proponował mu pracę m.in. przy Kanale Panamskim i w Dakarze. Dziadek odmówił przyjęcia tej posady. A jego odpowiedź przeszła już do historii: „Ja ten port buduję dla Polski”. Takim był patriotą. Zresztą jako młody inżynier zaczynał pracę w Rosji, budował linie kolejowe i porty, ale przez tyle lat nie udało się go zrusyfikować, wrócił do Polski. Choć był patriotą, nie udzielał się politycznie. Zajmował się tylko swoją pracą.


Czy ta skromność, bezinteresowność, brak zaangażowania w politykę sprawiły, że był niejednokrotnie pomijany? Nie zaproszono go na otwarcie Dworca Morskiego, przez wiele lat był w cieniu ministra Eugeniusza Kwiatkowskiego, którego okrzyknięto budowniczym Gdyni.

– Tak, to było strasznie przykre. Podobnie jak to, że w 1937 roku zmuszono go do przejścia na emeryturę. Ojciec opowiadał, że dziadek był wtedy jeszcze w świetnej formie fizycznej i psychicznej. Mógł nadal pracować. Mój ojciec nie mógł tego wszystkiego znieść, przypłacił to chorobą serca. A przecież minister Kwiatkowski mówił, że niesłusznie nazywa się go budowniczym portu w Gdyni, bo był nim Tadeusz Wenda. Kwiatkowski zmienił system budowy portu, bo był człowiekiem polityki, pomógł oczywiście niesamowicie, zapewnił fundusze. Ale odcinał się od tego, że był ojcem portu. A historycy zrobili straszną robotę. Dopiero teraz to wszystko jest prostowane. To, co robicie Państwo w Gdyni – odsłonięcie pomnika, ustanowienie Roku Wendy –wyłoni dziadka na powierzchnię z podziemia. A dziadek był skromny i zajmował się tylko swoją pracą, nie pchał się na świecznik. Gdy w 1923 roku na uroczystość poświęcenia dworca kolejowego do Gdyni przyjechał prezydent Wojciechowski, dziadek schował się w tyle. Dopiero sam Wojciechowski wypatrzył go i poprosił do przodu. Dziadkowi nie zależało na zaszczytach. Dlatego cieszę się bardzo, że będzie odsłonięty ten pomnik w Gdyni. To będzie dla mnie najważniejszy dzień. Gdy dowiedziałam się, że odbędzie się to 29 maja, tuż po moich urodzinach, to stwierdziłam, że to będą najszczęśliwsze moje urodziny. Może jeszcze kiedyś zostanie mu nadane honorowe obywatelstwo Gdyni...

  • ikonaOpublikowano: 18.05.2021 11:30
  • ikona

    Autor: Przemysław Kozłowski (p.kozlowski@gdynia.pl)

  • ikonaZmodyfikowano: 18.05.2021 20:50
  • ikonaZmodyfikował: Redakcja portalu Gdynia.pl
ikona

Zobacz także

Najnowsze